Zawał: o wszystkim decyduje czas

Ze specjalistą chorób serca, doktorem Bartoszem Curyłło, rozmawia Roman Warszewski

Panie doktorze, w ciągu ostatnich 20 lat kardiologia uczyniła ogromny postęp i w jej skuteczności dokonała się prawdziwa rewolucja. Mimo to, wśród pacjentów choroby serca nadal są pierwszym zabójcą.

Rzeczywiście. I jest to trochę krzywdzące dla kardiologii. Dziś jednak ludzie żyją znacznie dłużej niż kiedyś i przez to mają dużo więcej czasu, żeby zachorować. Stąd wrażenie, że mimo wielkiego postępu nie do końca widać to w statystykach.

Czemu kardiologia zawdzięcza postęp, jaki się w niej dokonał i nadal się dokonuje?

Oczywiście zawdzięczamy to technologii i temu, że w kardiologię sporo inwestowano. Dziś mamy stenty, pompy, zastawki, rozruszniki serca i to w takich cenach, które umożliwiają powszechne stosowanie tych urządzeń. Kiedyś tego nie było, a jeśli nawet było, to nie w takiej jakości i skali jak teraz. Założenie stentu przed dwudziestu laty było dużym wydarzeniem. Dziś to procedura standardowa. Obecnie w czasie jednego zabiegu niejednokrotnie pacjentowi zakładamy kilka stentów. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia.

Ogromny postęp dokonał się także w profilaktyce. Pacjenci stali się bardziej świadomi, jak żyć, by uniknąć zawału. Ale słowo zawał nadal brzmi bardzo groźnie i niesie z sobą najgorsze skojarzenia. Czy słusznie?

Jeśli pacjent szybko trafi do szpitala i znajdzie się tam pod specjalistyczną opieką, to jesteśmy w stanie w dużym stopniu mu pomóc i ma on wielkie szanse na przeżycie. Na zawał w szpitalu umiera co najwyżej co dwudziesty pacjent, a niekiedy odsetek ten udaje nam się zmniejszyć do 1–3 procent. To już naprawdę bardzo niewiele! Oznacza to, że zawał w postaci ostrej stał się w tej chwili zacznie mniej groźny niż kiedyś.

Które osoby są najbardziej zagrożone?

Te, które chorowały już na chorobę wieńcową i których serce jest przez to osłabione, oraz ci, którym w ogóle nie przychodzi do głowy, że z ich sercem mogłoby być coś nie w porządku. Ci ostatni lekceważą pierwsze objawy tego, że w ich klatce piersiowej może dziać się coś złego i zwykle trafiają do nas później, niż byśmy sobie tego życzyli.

A więc – w sytuacji kryzysowej – im szybciej znajdziemy się w karetce, a zaraz potem w szpitalu, tym lepiej...

To kwestia absolutnie kluczowa. My, lekarze, o pierwszej godzinie rozwijającego się zawału mówimy wręcz jako o „złotej godzinie”. Chodzi o to, by w tym czasie jak najwięcej zrobić. Oczywiście, niejednokrotnie trudno jest ten czas precyzyjnie określić, bo zamykanie się naczyń krwionośnych (na czym zawał przecież polega) może już trwać od jakiegoś czasu, a pacjent dopiero od godziny intensywnie odczuwa dolegliwości. Niemniej „złota godzina” zarówno lekarza, jak i pacjenta stawia w dogodnej sytuacji. Pierwszemu daje komfort działania i niemalże pewność, że osiągnie sukces (czyli że pacjent przeżyje). Drugiemu gwarantuje, że zawał uczyni w jego mięśniu sercowym stosunkowo niewielkie szkody, co w przyszłości będzie miało ogromne znaczenie dla funkcjonowania całego organizmu i może sprawić, że zawał praktycznie nie pozostawi żadnego widocznego śladu.

Co lekarz musi zrobić w ciągu tej pierwszej godziny?

Musi starać się udrożnić zatykające się naczynia krwionośne. Albo trombolitycznie, czyli podając odpowiednie leki mające doprowadzić do rozpuszczenia skrzepliny, albo mechanicznie, za pomocą stentu. Ta pierwsza metoda jest już znacznie rzadziej stosowana i w zasadzie jest „w odwrocie”. Zresztą i tak po tzw. trombolizie konieczne jest wykonanie koronarografii i ewentualnie angioplastyki wieńcowej.

Pełna treść artykułu w najnowszym wydaniu "Żyj Długo".