
Jak odkryliśmy vilcacorę?
W 1998 roku, w czasie mojego czwartego pobytu w Ameryce Łacińskiej, zorganizowałem swoją pierwszą wyprawę badawczą. Jej celem było poznanie płaskowyżu Marcahuasi – wielkiej góry stołowej w nadpacyficznym łańcuchu Andów. Mimo że ten masyw położony jest stosunkowo blisko Limy i że od stolicy Peru dzieli go tylko nieco więcej niż 100 kilometrów, miejsce do końca XX wieku praktycznie nie było poznane, a nieliczne ekspedycje, które docierały w jego pobliże, przekazywały bardzo frapujące informacje. Twierdzono, że na górze tej znajdują się ogromne, kilkunasto- lub nawet kilkudziesięciometrowej wielkości kamienne rzeźby; że na rozległym, płaskim szczycie tej góry zachowały się ślady całkiem nieznanej kultury. Cywilizacji najprawdopodobniej tak starej, że jej wytwory – zniszczone przez czas – do złudzenia przypominają naturalne formy skalne.
Oczekując w stolicy Peru, Limie, na przyjazd ekwipunku wyprawy, mając kilka wolnych dni do zagospodarowania, wraz z członkami ekspedycji odwiedziłem polską ambasadę, gdzie zapytałem ówczesnego ambasadora, pana Wojciecha Tomaszewskiego, kogo spośród peruwiańskiej Polonii powinniśmy w te wolne dni poznać i odwiedzić. Padło wtedy kilka nazwisk, między innymi salezjanina, ojca Edmunda Szeligi, zakonnika i misjonarza, który – jak powiedział ambasador – "od 60 lat mieszka w Peru".
Od ilu lat?
Zdziwiłem się. Byłem pewny, że źle usłyszałem.
– Od 60 lat – powtórzył ambasador. – Ojciec Szeliga trafił do Peru już w latach trzydziestych.
W tej chwili liczy prawie 90 lat...
Ta wiadomość mnie zelektryzowała. Jeśli ktoś od 60 lat mieszka w Peru, kraj ten musiał poznać jak własną kieszeń. Dlatego nie ukrywam, że postać sędziwego i ponoć nadal bardzo żywotnego salezjanina bardzo mnie zafrapowała.
Zadzwoniłem pod numer telefonu, który dostałem w ambasadzie, i okazało się, że ojciec Szeliga przebywa w Limie i chętnie spotka się z kimś, kto właśnie przybył z Polski.
"Będzie to świetna okazja, żeby znów porozmawiać po polsku" – usłyszałem w słuchawce. "Tu, w Peru, w kraju tak odległym od Europy, wciąż jest to nie lada gratka".
No i zaczęło się – tak z całą pewnością mogę powiedzieć, wiedząc o tym wszystkim, co wydarzyło się w wyniku tego pierwszego telefonu. Rzecz w tym, że ojciec Edmund Szeliga na spotkanie wcale nie umówił się ze mną w klasztorze salezjanów, znajdującym się w kolonialnej części Limy w dzielnicy Brena, lecz w prowadzonym przez siebie od lat instytucie badawczym. O istnieniu tej placówki, opowiadając o sędziwym polskim zakonniku, wspominał mi także ambasador Tomaszewski, ale – szczerze mówiąc – nie przywiązywałem do tego większej wagi. Dopiero gdy taksówką tam dojechałem, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Pojąłem, że ten aspekt działalności ojca Szeligi jest znacznie ciekawszy i ważniejszy niż sam fakt, iż w Peru przebywa on już 60 lat.
Czym się zajmował?
Ojciec Szeliga przez długie lata pracował w rejonie Cuzco, skąd odbywał liczne wyprawy misyjne na tereny zamieszkane przez Indian Machiguengów, Pirów i Huachipaires. Pomagał tym Indianom – przybliżał im cywilizację białego człowieka, lecz czynił to w sposób tak łagodny i wyważony, by ich nie zrazić ani do siebie, ani do cywilizacji. Dzięki temu zyskał zaufanie Indian i na dobrą sprawę stał się jednym z nich. W czasie jednego z pobytów wśród Pirów Szeliga był świadkiem tego, w jaki sposób szybko i bezboleśnie przez miejscowego szamana został wyleczony chłopak ukąszony przez jadowitego węża. Jednego dnia wieczorem szaman podał mu wywar z pewnego pnącza przyniesionego z puszczy, a drugiego dnia, w południe, chłopak znów był zdrowy. Ojciec Szeliga był pod wielkim wrażeniem tego, co widział. Dowiedział się, jaka to była liana, z której wywar pomógł indiańskiemu wyrostkowi, i na serio zainteresował się całą indiańską farmakopeą, na co dzień stosowaną przez Indian.
I dokonał wtedy niesamowitego odkrycia: że bogactwo roślin leczniczych z Amazonii i z Andów – zwłaszcza z ich wschodnich, charakteryzujących się specyficznym mikroklimatem rejonów – jest praktycznie niezmierzone. Że Indianie, dzięki doświadczeniu gromadzonemu przez tysiące lat, doskonale orientują się w tym bogactwie. Po trzecie – że na terenach wciąż dziewiczego Peru rośnie wiele słabo poznanych roślin, które – odpowiednio zaaplikowane – mogą przynieść ulgę i wyleczenie wielu chorób cywilizacyjnych, uchodzących w świecie zachodnim za nieuleczalne. Szeliga przez długie lata zbierał w dżungli od Indian informacje na ten temat. Gdy przeszedł na zakonną emeryturę i z peruwiańskiego interioru powrócił do Limy, swoje kilkudziesięcioletnie doświadczenia postanowił zastosować w praktyce i w limskiej dzielnicy Miraflores założył instytut, w którym roślinami przywiezionymi od Indian (i następnie przez nich mu dostarczanymi) zaczął leczyć pacjentów. Właśnie w tym instytucie z nim się spotkałem. Szeliga udostępnił mi archiwum tej placówki i dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiałem, gdzie jestem. Z dokumentacji, którą ojciec Szeliga zgromadził w Miraflores, wynikało, że był w stanie – przy pomocy plantas medicinales oraz odpowiednio dobranej diety – leczyć cukrzycę, najróżniejsze alergie, choroby nerek, wątroby, a nawet... – co wydało mi się szczególnie frapujące – nowotwory.
Jak to możliwe?
Z niedowierzaniem pytałem sędziwego salezjanina.
– Możliwe – odpowiadał. – Bo rośliny te wzmacniają system odpornościowy człowieka. Pomagają zmobilizować nasz naturalny system obronny. System, którego możliwości często nie doceniamy.
Wkrótce po tym spotkaniu wyprawa na płaskowyż Marcahuasi ruszyła w góry. Wraz z biorącymi w niej udział przyjaciółmi udokumentowaliśmy znajdujące się tam przedziwne skalne monolity. Ekspedycja potwierdziła, iż są to wytwory rąk ludzkich, a nie wynik erozji, jednak najciekawszym rezultatem wyprawy okazało się spotkanie z ojcem Szeligą. Ono "przebiło" wszystkie nasze ustalenia archeologiczne. Po powrocie do Polski cały czas miałem przed oczami postać skromnego, szczupłego salezjanina. Także to, czego on dokonał. Byłem bardziej niż pewny, że działalność ojca Szeligi koniecznie musi zostać wyprowadzona z cienia i powinna być szeroko rozpropagowana.
Niedługo potem znów poleciałem do Peru. Tym razem towarzyszył mi mój redakcyjny kolega (razem pracowaliśmy w redakcji "Dziennika Bałtyckiego") Grzegorz Rybiński. Rzecz w tym, że po powrocie z płaskowyżu Marcahuasi opowiedziałem mu o ojcu Szelidze z Limy i o jego osiągnięciach. Teraz razem postanowiliśmy napisać książkę na jego temat.
W Limie ojciec Szeliga przez kilkanaście dni udzielał nam wywiadu. Jeszcze szerzej otwarte zostały drzwi jego archiwum, gdzie znajdowała się medyczna dokumentacja kilkudziesięciu tysięcy wyleczeń, jakie odnotował w ciągu wielu lat swojej działalności. Zebrany przez nas materiał posłużył nam do napisania książki pt. "Vilcacora leczy raka", która na przełomie 1999 i 2000 roku w Polsce wywołała prawdziwą sensację i rozeszła się w przeszło trzystutysięcznym nakładzie.
Nawiasem mówiąc, święte pnącze Inków, vilcacora (Uncaria tomentosa) była właśnie tą wszechmocną i wszechstronną rośliną, która postawiła na nogi owego indiańskiego młodziana pokąsanego przez jadowitego węża, którego szybki powrót do zdrowia ojciec Szeliga miał okazję obserwować w czasie swego pobytu wśród Indian Pirów, co z tak dobrym skutkiem zainspirowało go do zainteresowania się światem roślin leczniczych południowoamerykańskich szamanów.
W związku z tak wielkim zainteresowaniem jego metodami terapeutycznymi, w maju 1999 roku ojciec Szeliga przyleciał z blisko miesięczną wizytą do Polski, a w Londynie powstało Andean Medicine Centre – pionierska placówka mająca się zajmować propagowaniem jego metod terapeutycznych. W ślad za pierwszą książką na temat leczniczych roślin z Andów i Amazonii, powstała następna – "Bóg nam zesłał vilcacorę" i – nieco później – wywiad-rzeka z ojcem Szeligą zatytułowany "Ojciec nadziei".
Do Ameryki Łacińskiej wyjechała też grupa polskich lekarzy, którzy tajniki fitoterapii andyjskiej i amazońskiej zapragnęli zgłębiać w jej kolebce – w Andach i w Amazonii. Wrócili pod wielkim wrażeniem tego, co widzieli oraz czego się nauczyli i szybko stali się ekspertami AMC w Londynie.
Niedługo potem spektakularne przypadki wyleczeń polskich pacjentów, którzy nad Wisłą z powodzeniem zaczęli stosować południowoamerykańską farmakopeę, opisałem w zbiorze reportaży "Żyję dzięki vilcacorze". A jeszcze potem nastąpiły dalsze wyprawy do Ameryki Południowej, szlakiem tamtejszych plantas medicinales, których – jak się okazało – wciąż przybywało i było coraz więcej...